Heimar rozgrabiony

Kolejny, archiwalny artykuł autorstwa Bogusława Gozmara, który ukazał się 06.2010 w tygodniku „NIE”. Mimo, że sprawa kradzieży jest obecnie wyjaśniana przez prokuraturę, to jednak temat niszczenia zabytków pozostaje aktualny.

Media, politycy oraz tzw. ludzie kultury zgodnym chórem orzekali, że kradzież napisu z bramy obozu Auschwitz to hańba narodowa i kulturowa zbrodnia. My twierdzimy, że 30 kilo żelastwa, nawet tak historycznie cennego, to pikuś w porównaniu z trwającym od lat procederem rozkradania i niszczenia naszego dziedzictwa.

Tylko w ciągu ostatnich 10 lat z obszaru tzw. Ziem Odzyskanych, czyli Polski Zachodniej i Północnej, zniknęło lub zostało zamienionych w ruinę ponad 300 obiektów zabytkowych. W odróżnieniu od oświęcimskiej tablicy – bezpowrotnie.

Po II wojnie światowej zamki, pałace i dwory na włączonych do Polski Dolnym Śląsku, ziemi lubuskiej i Pomorzu Zachodnim stały się własnością państwa. Znaczną część tych obiektów przekazano w użytkowanie lub na własność rozmaitym instytucjom, które urządziły w nich obiekty wczasowe i kolonijne lub placówki naukowe. Majątki ziemskie wraz z dawnymi siedzibami szlacheckimi zostały przejęte przez Państwowe Gospodarstwa Rolne. Niektóre zabytki zostały rozszabrowane w pierwszych powojennych latach, inne budowle ucierpiały wskutek zaniedbań, ale zdecydowana większość radziła sobie w nowych realiach. Gdy nadszedł czas transformacji ustrojowej i demontażu zdobyczy socjalizmu, obiekty zabytkowe służące do tej pory ludowi zostały w większości przejęte przez samorządy, zaś te po PGR-ach znalazły się w administracji Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, późniejszej Agencji Nieruchomości Rolnych. Uproszczona została procedura sprzedaży zabytków. Ideolodzy nowego, jedynie słusznego ustroju twierdzili bowiem, że tylko własność prywatna gwarantuje zachowanie kulturowego dziedzictwa. Gminy chętnie pozbywały się tych obiektów, bo musiały łożyć szmal na ich utrzymanie i remonty. Pod młotek zabytki szły często za bezcen, gdyż gminni rzeczoznawcy wyceniali ich wartość na podstawie cen materiałów budowlanych, a do tego nabywcy mogli liczyć na ustawowy 50-procentowy rabat. Za cenę średniej klasy używanej zachodniej bryki można było stać się panem na zamku czy właścicielem pałacu o kilkuset komnatach.

Ideologia rozminęła się z realiami. Rąsie po zabytki wyciągnęli bowiem nie koneserzy sztuki, ale często kombinatorzy lub oszołomy. Pierwsi zakładali lipne firmy, a następnie brali kredyty pod zastaw hipoteczny zabytku, aby po kilku latach zniknąć bez śladu, zostawiając bezpańską budowlę, która padała łupem złodziei, a dzieła zniszczenia dopełniały siły natury. Drugim wystarczało, że czuli się panami na włościach, choć nie mieli pomysłu i szmalu na zagospodarowanie swojej własności. Te same przepisy, które umożliwiały łatwe zbywanie zabytków przez gminy i ANR, utrudniały służbom konserwatorskim egzekwowanie ich ustawowej ochrony. Pałac w Płoninie – potężna dwuskrzydłowa budowla z wieżą – był w czasach PRL ośrodkiem kolonijnym. Gdy nastało nowe, właściciel, zakład pracy z Poznania, padł. Gmina sprzedała budowlę prywatnemu nabywcy. Ten ogrodził pałac drutem kolczastym, ale nie zadbał o właściwą ochronę. Część wyposażenia padła łupem złodziei. Wkrótce po tym, jak obiekt został ubezpieczony w dwóch firmach, w pałacu wybuchł tajemniczy pożar. Z ruin specjalistyczna ekipa złodziei wymontowała cenną renesansową kamieniarkę, w tym portale wejściowe i obramienia okienne. Czyją rezydencję zdobią te detale, nie wiadomo, bo sprawcy pozostali nieuchwytni. Jeszcze większy kompleks pałacowy w miejscowości Skała koło Lwówka Śląskiego został ograbiony w podobny sposób. Zabrano nawet masywne piaskowcowe płyty z kilku tarasów ogrodowych, do czego potrzebny był dźwig i kilka ciężarówek. To jeszcze nic, bowiem z miejscowości Dębowy Gaj znikął… cały renesansowy kamienny dwór. Zostały tylko resztki ścian. Służbom konserwatorskim udało się ustalić, gdzie znajdują się kamienne detale architektoniczne zabrane ze spalonego dworu w Maciejowcu. Zawiadomiona o tym prokuratura umorzyła jednak postępowanie, gdyż osobnik, który je wywiózł, oświadczył, iż zrobił to w dobrej wierze, aby zachować kamienie dla potomności. Właściciel pałacu w Kościelnikach, któremu obiekt skwapliwie sprzedał oddział ANR, zerwał w nim podłogi i skuł ściany, jak podejrzewa konserwator zabytków, z zamiarem poszukiwania skarbów. Sprawa trafiła nawet do sądu w Lubaniu, który postępowanie umorzył z powodu znikomej szkodliwości społecznej czynu, obciążając pozwanego jedynie kwotą 100 zł kosztów sądowych. Odpis wyroku trafił do służb konserwatorskich po terminie, w którym można było złożyć odwołanie.

Podobnych przykładów jest tyle, że można napisać opasłą księgę. Te zabytki, których właścicielami nadal są gminy, także bywają okradane, gdyż samorządom brakuje środków na ich zabezpieczenie, a policja woli ścigać złodziei samochodów, szyn i przewodów elektrycznych, bo tak łatwiej poprawić statystykę. Od kilku lat u naszych zachodnich sąsiadów stało się modne umieszczanie w ogrodach kamiennych detali architektonicznych zamiast gipsowych krasnali. W województwie dolnośląskim przez 3 lata bezkarnie grasował gang złodziei zabytkowej kamieniarki złożony z obywateli niemieckich pochodzenia tureckiego i indyjskiego oraz naszych. Ekipa, zanim wpadła, obrobiła – jak się szacuje – ok. 30 dworów, pałaców i starych cmentarzy. Niewątpliwie przyczynkiem do hańby jest stan dawnych protestanckich świątyń na terenach przyłączonych do Polski po 1945 r. Piewcom katolickości i przedmurza należy przypomnieć, że protestantyzm to także część europejskiego dziedzictwa kulturowego. Zdecydowaną większość luterańskich zborów na ziemiach zachodnich i północnych przejął na własne życzenie Kościół kat., ale najczęściej nie uczynił nic, żeby ochronić je od zagłady. Znamienny przykład to ewangelicka świątynia w Kowarach – potężna budowla mogąca pomieścić 3 tysiące osób. Dziś nie pozostało po niej śladu. W Mirsku tuż przy staromiejskim rynku straszy ruina kamiennego protestanckiego kościoła. Miejscowa władza po raz kolejny zadecydowała o obniżeniu korony murów, zanim runą ludziom na głowy. Dawny zbór w Jędrzychowie słynie z zasuszonych truposzy, które od lat miejscowa młódź sukcesywnie wydobywa z piętrowych krypt. Po rozbiciu dębowych trumien mumie służą do wymyślnych zabaw.

Osobne zagadnienie to kościoły katolickie, które, choć są obiektami kultu, nie przestały być zabytkami. Na ich właścicielach, czyli parafiach, także ciąży ustawowy obowiązek właściwej opieki. Ale to teoria. Praktycznie księża są ponad ziemskim prawem, a prokuratorzy nie decydują się na wszczynanie postępowań wobec sług bożych. Opisywaliśmy w „NIE” wiele przykładów dewastacji zabytkowych obiektów sakralnych dokonywanych przez proboszczów, a nawet biskupów, jak choćby rozszabrowanie wnętrza cennego kościoła w Zatoniu, którego wyposażenie upiększyło tworzoną siedzibę kurii biskupiej w Legnicy. Nikt też dokładnie nie wie, ile zabytków ruchomych znajduje się w kościelnych siedzibach. Niedawno na strychu kościoła Paulinów we Wrocławiu odkryto cenny nieznany obraz słynnego śląskiego malarza epoki baroku Michaela Willmanna. Uczciwy zakonnik zawiadomił służby konserwatorskie. Jego kolega po fachu, padre z Dzierżoniowa, nie miał takich skrupułów, gdy 2 lata temu skradzioną z kościoła rzeźbę Madonny wystawił na aukcji Allegro. Ten ksiądz wpadł, ale wiele innych zajumanych przez księży przedmiotów zniknęło bez śladu, bo urzędnicy Państwowej Służby Ochrony Zabytków nie są wpuszczani za kościelne progi, choć ustawa daje im takie prawo. Jeśli w tej historii jest coś pozytywnego, to fakt, że jeszcze tyle dziedzictwa pozostało do ukradnięcia dla potomnych.